środa, 29 maja 2013

Śmierdzące natoo i jest git;)

Kompletnie zagubieni lataliśmy przez dobre 20 minut po stacji Shinjuku. Tego nigdy wcześniej nie przeżyliśmy. Od perony do peronu, od wyjścia do przejścia, potem do drugiego wyjścia i kolejnego przejścia. Pytaliśmy, zagadywaliśmy, zatrzymywaliśmy i braliśmy w niewolę biegnących tokijczyków, tylko po to, żeby nam odpowiedzieli na proste pytanie: gdzie jest nasza właściwa linia metra. Zaczepialiśmy obsługę metra, a każdy z nich pokazywał nam inny kierunek… Poddaliśmy się! Znów będziemy spóźnieni. Ale gdzie? Na jakie spotkanie? Z kim? To zostało mi ujawnione po długich i zróżnicowanych torturach kilka godzin wcześniej. W nocy. Magda resztką sił oznajmiła: idziemy gotować z lokalesem.



Dojechaliśmy „tylko” 10 minut spóźnieni. Na rogu stała ONA. Tylko dlaczego na rogu dość ruchliwej ulicy w Tokio? Na rogu, bo jak się okazuje tutaj każdy stoi na rogu jak ma kogoś odebrać z metra, bo każdy mieszka nie dalej niż 5 minut od niego (rozumiem, że zna wszystkie wyjścia i wie jak najszybciej się z niego ewakuować). Okolica dość szara. Ale to jakaś taka elegancka tokijska szarość. To nie jest brud, to bardziej minimalizm, który zachęca do lepszego kontrolowania kolorów wokół siebie. Przydałoby się takie podejście do architektury w Polsce. Wchodzimy do domu, butki zdejmujemy, dostajemy kapcie i fartuszki do gotowania. Jesteśmy w mieszkaniu prywatnym, gdzie Mari przyjmuje gości z całego świata na 2-3h lekcje. Chyba ktoś na tripadvisorze napisał nawet, że bardziej są to rozmowy o gotowaniu niż zgłębianie samej techniki. I jakiś element prawdy w tym był. Bo głównie gadaliśmy. A to o tym, że mieszkała z mężem w Chinach; że mąż handluje surowcami naturalnymi; że z wykształcenia jest pielęgniarką, ale patrzenie na ból ludzi jest dla nie za bardzo stresujące; że lubi piec; że jest z północnej części Japonii etc…


A z gotowania to w sumie najważniejsze było, że to wszystko co upichciliśmy razem zjedliśmy. Danie główne to był kurczak teryaki. U nas sos teryaki kupujemy, a Marie pokazała jak go samemu zrobić. Co ciekawe nie zaproponowała nam piersi z kurczaka, bo suche (i pewne drogie tutaj) ale nogi bez kości… wszystko bez oleju… ale nadmiar topiącego się tłuszczu zbierała półmetrowymi pałeczkami do gotowania przy pomocy ręcznika papierowego. To chyba jedyna technika, którą zapamiętam. Domowa zupa miso..smaczna i bardzo delikatna. Dodatkowo Mari zjadła coś co my tylko spróbowaliśmy…natoo. Powinienem napisać śmierdzące natoo – bo było to naprawdę śmierdzące. To odpowiednio sfermentowane fasole soi wraz z odpowiednimi przyprawami, które rozbełtała, tym samym tworząc ciągnącą się zawiesinę. Wyglądało świetnie, ale cuchnęło obrzydliwie.  Sałatka z ogórka niestety nie przebiła tej wymyślnej, robionej przez Magdusię… Gadaliśmy, gadaliśmy… pani dostała od nas torcik wedlowski… a my ręcznie robione ręczniczki z jej wesela… No i git;). To co zapamiętam z tego mieszkania, to będzie jego rozmiar. Może 30m2 – to byłoby jeszcze OK, sprawa normalna. Ale to, że w tym mieszkaniu było, jak na 2 osoby tak niewiele rzeczy, mebli, sprzętów. A co ja się dziwię? Mąż wychodzi o 7:00 rano, wraca o 22:00 … czego im potrzeba? Miejsca na zrobienie bento (i to nie za dużo, bo sobie odłożyła część naszego przygotowanego jedzenia…) – to było… i łóżka…też było za niewielkim przepierzeniem. Mikroskopijna łazienka też. No i przebój, zwany dzisiaj git-em… wbudowana w toaletę umywalka, która była uruchamiana po spuszczeniu wody. Taka eco. Najpierw myjesz ręce, a woda spływa do muszli…(sory za kolejny watek toaletowy)




Wpadliśmy na najsławniejszy targ rybny na świecie – tsukiji. Nie byliśmy tam o 05:00 na aukcjach tuńczyka, bo może to zobaczyć tylko 120 osób, trzeba to zarezerwować, nie ma jak dojechać rano etc… Magdusia to już widziała, więc teraz wpadliśmy pooglądać tzw. zewnętrzny rynek dostępny dla zwykłych, głównie japońskich śmiertelników. Wiele lat temu oglądałem jeden z programów na Travel-u gdzie gospodarz kupował noże do ryb tam właśnie ostrzone. Wybór niesamowity od takich kilkucentymetrowych do prawie maczet. Jakbym taki sobie kupił i wsiadł do metra to chyba by mnie od razu namierzyli. Zrezygnowałem, ale zamiast tego kupiłem sobie coś, co będę używać często – szczypce do ości. Profesjonalne. Japońskie;) Jak teraz dorwę jakąś ość to nie ręczę za siebie. Jeszcze tylko jakiś zaprzyjaźniony kucharz poprawi moje techniki oprawiania ryb to będzie git;). Magdusia zaliczyła sushi na targu…z dwóch tuńczyka o 2 różnych jakościach. Żeby zobaczyć różnicę, to chyba potrzebowałbym lupy. Pan, po japońsku oczywiście, wytłumaczył na co trzeba patrzeć wybierając tuńczyka, ale my chyba nie zrozumiałem. Ja jak widzę tuńczyka to go po prostu jem…






Ludzie w Tokio spragnieni są kultury. I to też jest git! Po raz kolejny staliśmy w kolejce do muzeum. Tym razem wybraliśmy muzeum design w Midtown. Motto przewodnie wystawy (o dźwięczny tytule Ah! Po japońsku) dotyczy tego, że design nas otacza i jest we wszystkim. Nawet sobie z tego nie zdajemy sprawy gdzie jest i jaki na nas ma wpływ. Setki ludzi, a wśród nich my kłębiły się najpierw w sali z prezentacjami audiowizualnymi. Było czadowo i gitowo;) Cztery ogromne ściany wypełnione dźwiękiem, obrazem całkowicie zawładnęły naszym umysłem, oczami, uszami...numery, obrazy, fragmenty programów bombardowały z każdej strony. W innej ogromnej sali setki (może nawet tysiące ludzi) mogło doświadczyć 5 tematów: sushi, książki, kształty, pieniądze. Każde z tych tematów zostało rozłożone na części pierwsze … i np. można było zobaczyć z ilu ziarnek ryżu składa się sushi, lub ile warstw farby, podkładu, zabezpieczeń potrzebuje jeden banknot. Chyba najbardziej poruszającą częścią było pokazanie co można kupić za 100 jenów (ok. 3,2 PLN). W innej części Sali można było nauczyć się robić orgiami patrząc na prezentacje na ekranach LCD lub też nauczyć się składanie czegoś… np. pojemników na wina zrobionych ze ściereczek kuchennych. Było git. Dla starych, dla młodych, dla tych co lubią design … i dla tych co nie czują design-u. Czekam na kolejne wystawy i muzea ze sztuką nowoczesną




 
Chyba przekonałem się do Starbucks’a. Szczególnie do tego, który jest wciśnięty pod wsporniki metalowe utrzymujące konstrukcję domu towarowego w którym można kupić ale tez wypożyczyć stare CD i DVD. Dzięki niemu (Starucksowi) mogliśmy poczuć się jak w filmie „Lost in translation”. Siedząc i pijąc kawę przy najsławniejszym przejściu dla pieszych na świecie, gdzie w ciągu dnia przechodzi pewnie ponad 1 milion ludzi, część z nich prześlizgując się do najbardziej trendy domu towarowego 109, poczuliśmy, że jesteśmy w centrum świata. I było git;) Tu jest centrum świata. W Azji.

Posted by Picasa