czwartek, 30 maja 2013

GO – GO – GO – GO – RIGHT – STREET – GO – GO – GO – POST OFFICE – GO – GO - DOLLARS

Powinienem szybko zainstalować w okularach przeciwsłonecznych (bo tutaj jest lato, w przeciwieństwie do Polski) urządzenie do liczenia skłonów lub pokłonów które pracownicy firm usługowych składają klientom. Na trasie z Tokio do Nagoi pan konduktor kłaniał się kilkadziesiąt razy za każdym razem opuszczając, wchodząc lub przechodząc przez shinkanzena. Pociąg śmigał bezszelestnie z prędkością zawrotną. Tylko co kilkanaście minut był komunikaty o nowej stacji. Jedynie w toalecie (ten temat powraca) był szum. Tym razem nie był to sztuczny szum, ale prawdziwy taki kolejowy. No może nie PKP and JR, czyli japońskich kolei. Mało brakowało, a nie znaleźlibyśmy się w tym pociągu. Dzień wcześniej dokonując rezerwacji, nie spytaliśmy z którego dworca odjeżdża nas pociąg. Wydało się nam to naturalne, że z naszego. Całe szczęście, że mam rano reisefebre (jak twierdzi moja żona, lub też przewiduję nieprzewidywalne sytuacje) i wyszliśmy z naszego hotelu dużo przed czasem. Pokonując bramki JR, chciałem potwierdzić nr peronu. Jakież było moje zaskoczenie, gdy usłyszeliśmy: Tokyo Station, go platform 8. Stacja Tokyo, hmmm to kawał drogi z Shinjuku, mieliśmy lekką panikę w oczach. Pierwszy raz tego dnia ucieszyłem się, że mamy plecaki na plecach, a nie ciągniemy walizki za sobą wykonując slalom pomiędzy ludźmi śpieszącymi do pracy.




Po przesiadce dotarliśmy do Nakatsugawa. Prawdziwa prowincja japońska, to o co nam chodziło! Nikt nie mówi po angielsku, ale biuro informacji turystycznej fantastycznie wyposażone we wszelkie pomoce, mapy, rozkłady jazdy. Brakowało nam już gotówki, a Japonia to nie jest kraj dla kredytowców. Tu się liczy twarda gotówka. Postanowiłem spróbować ja wymienić. W Tokio SA w każdym hotelu do tego automaty, ale tutaj na prowincji postanowiłem odwiedzić bank Mitsubishi. Porzuciłem żonkę w małej restauracji i sam truchtem przebiegłem 2km … i wpadałem do banku. Tam wszyscy mili bankowcy wpadli w popłoch. Stary bankowiec (ok. mam tylko doświadczenie brytyjsko-norweskie w tym zakresie… no jako dziecko Banku Handlowego w Warszawie S.A. oddział w Gdyni, nie mylić z Citi Handlowy - brrrr), odwiedza lokalnych bankowców w celu wymiany (waluty) i doświadczeń. Jena pani mówiła trochę po angielsku więc wytłumaczyła mi, że w tym banku to oni nigdy nie widzieli euro i właściwie dla nich to chyba to są dolary. Zebrała kilka innych pracowników z za okienek i razem w 6 osób wyszli ze mną na ulicę (trochę mnie wyprowadzając z banku – tylko czego się obawiali, obok był posterunek policji). Jak dobrze, że w takich sytuacjach tym co nie znają angielskiego i przypominają się np. słowa z Mission Impossible na przykład są w stanie powiedzieć: GO – GO – GO – GO – RIGHT – STREET – GO – GO – GO – POST OFFICE – GO – GO – DOLARS. Z duszą na ramieniu i z kiloma banknotami poszedłem zgodnie z instrukcją. Miałem tylko wątpliwość czy mam iść 4 czy 3 razy GO i kiedy mam skręcić. instrukcja jednak okazała się na tyle perfekcyjna – jak wszystko w przemyśle japońskim – że dałem rade. Już myślałem, że mi się szybko uda wymienić euro na poczcie, a tu nastąpiły chwilowe trudności. Trudności wynikały z 2 rzeczy. Po pierwsze naczelnik poczty, który chodził w maseczce poszedł na lunch (Mr. Cośtam GO LUNCH – NO OFFICE NOW). Po drugie nie można było mi wymienić pieniędzy bo pan nie mógł zrozumieć jaki numer telefonu komórkowego mu podałem i dlaczego na początku numeru nie ma 81 tylko jakieś głupie +48… skreśliłem +48, napisałem 0081 i naszelnik poczty, najedzony po soba’ie (zupa z makaronem) podpisał zlecenie wydania mi pieniędzy. 6 razy nie pozwolono mi stać przy ladzie tylko kazano siedzieć w odpowiedniej odległości, aby, chyba się ode mnie nie zarazić. Ale przynajmniej dzięki temu zauważyłem, że na każdym stole dla klienta są 2 rodzaje okularów… Już to widzę, jak u nas na poczcie przetrwałyby 1 godzinę…







Wsiadamy do autobusu do Magome. A tutaj pełen szok. Może pan kierowca nie mówi po angielsku, ale: przed wejściem do autobusu była dokładna instrukcja (oparta o zasadę Lean – poka yoke) co należy zrobić, żeby dojechać do Magome: 1.przed wejściem upewnić się, że nie ma się monety na wartość 540yen lub banknot nie większy niż 1000, bo pan nie wyda, 2.wchodząc środkowymi drzwiami wziąć bilecik potwierdzający przystanek gdzie się wsiadło, 3. Zapłacić wrzucając do odpowiedniej szklanej kasetki bilet i odliczone pieniądze. 4.wysiąść na ostatnim przystanku, nie wcześniej. Proste, proste. Co ciekawe tak szklana kasetka to miała nawet mały taśmociąg, który oddzielał monety, wydawał resztę i sortował bilet papierowy. Japonia!
Przyjechaliśmy do Magome. Niewiadomo dlaczego nasze plecaki z lekkich stały się piekielnie ciężkie. Od razu przypomniało mi się, że chciałem zabrać walizkę. Ale chyba bym wyzionął ducha wnosząc ją lub ciągnąc prze 600m do naszego ryokanu. Zmęczenie po Tokio dało o sobie znać. Byliśmy padnięci i mieliśmy nadzieję, ze nas do ryokanu wpuszczą wcześniej. Nic z tego. Check In 15:00 to 15:00 i ani 10 minut wcześniej. Magome to maluteńkia wieś, jedno z niewielu miejsc w Japonii zachowane w tradycyjnym stylu z XVII – XIX wieku. To taj jakbyśmy się znaleźli zupełnie w innej rzeczywistości. Trochę zatrzymana w kadrze historia Japonii. Niewielkie drewniane tradycyjne domy, tylko 2 ryokany (czyli tradycyjne hotele). Z całego kraju przyjeżdżają turyści aby na kilka chwil poczuć się jak kilkaset lat wstecz. Nam się udało tutaj spać. Na centralnej uliczce;)









Zanim nasz wpuszczono do pokoju wyłożonego tatami o powierzchni może 9 tatami poinstruowano nas o tym jakie obuwie do czego mamy używać. Naszego nam nie wolno, dlatego też musimy je zostawić w przedsionku w specjalnych szafeczkach, do chodzenia po ryokanie możemy używać kapci zwykłych, które musimy zdejmować przed toaletą lub łazienką (oddzielne dla panów i pań) natomiast po pokoju chodzimy boso. Do toalety mamy niebieskie z plastyku (w damskiej czerwone) z wyraźnym napisem TOILET. Na zewnątrz to możemy wychodzić, ale TYLKO w drewnianych klapkach o nazwie „geta”. Wpadłem a taką panikę, że, za co serdecznie przepraszam wszystkich znanym Magdusi Japończyków, wszedłem do naszego ryokanowego onsenu (czyli łaźni)i dokonałem ablucji w niewłaściwych kapciach. Dobrze, że był środek nocy i obsługa ryokanu poszła sobie gdzieś. Z 2 innymi parami zostaliśmy sami, w ciemnościach, bez Internetu – ale przynajmniej najedzeni. Zanim obsługa uciekła do swoich nowoczesnych domów, które pewnie są w pobliskiej wsi uraczono nas „kaiseki”, czyli tradycyjna kolacją, którą przygotował (zgodnie z tradycją) kucharz. Pewnie 15 różnych przystawek, zupek, ryżów, warzyw w mikroskopijnych ilościach. Ale przynajmniej pięknie podane.







Noc spędziliśmy na podłodze. To znaczy na futonach, czyli materacach położonych na tatami. Na śniadanie uraczono nas znów tradycyjnym śniadaniem, ale jakość ciężko było mi przełknąć rybę wędzoną, zupę miso, makaron, kiszonki. Jedynie galaretka agrestowa sprostała moim oczekiwaniom. No i oczywiście jajo. Jako podane (usmażone) zostało w kształcie serca. Smakowało jak od prawdziwej Magomańskiej kury;)







Z Magome poszliśmy na trekking w dolinę Kiso. Prosta trasa, prawie 8km do Tsumago. Niby bez stresu, ale co chwila nas ktoś ostrzegał, że na wiosnę niedźwiedzie wyszły tutaj na drogę już 4 razy i żebyśmy uważali. Zważywszy, że właściwie szliśmy sami cały czas – był lekki strach. Ale co wymyślili Japończycy, żeby bronić się przed misiami… co kilkaset metrów umieścili na trasie duże dzwony z instrukcją obsługi w 3 językach: po japońsku (to oczywiste), po chińsku (bo jest ich ponad miliard) i po angielsku…no bo też jest ich trochę.  Nadzwyczaj przyjemny spacer z licznymi zatrzymaniami i piciem herbaty w niewielkim zajeździe dla turystów. Po raz kolejny okazało się, że „nasi tu byli”. Polacy podbijają Japonię. Codziennie gdzieś natrafiamy na ich ślady. Czyli co, za kilka lat na trasie z Magome do Tsumago, którą przemierzano kilkaset lat temu w drodze z Kioto do Endo pojawią się napisy po polsku? Tutaj jest wszystko możliwe.











Jutro party time;)
Posted by Picasa

środa, 29 maja 2013

Śmierdzące natoo i jest git;)

Kompletnie zagubieni lataliśmy przez dobre 20 minut po stacji Shinjuku. Tego nigdy wcześniej nie przeżyliśmy. Od perony do peronu, od wyjścia do przejścia, potem do drugiego wyjścia i kolejnego przejścia. Pytaliśmy, zagadywaliśmy, zatrzymywaliśmy i braliśmy w niewolę biegnących tokijczyków, tylko po to, żeby nam odpowiedzieli na proste pytanie: gdzie jest nasza właściwa linia metra. Zaczepialiśmy obsługę metra, a każdy z nich pokazywał nam inny kierunek… Poddaliśmy się! Znów będziemy spóźnieni. Ale gdzie? Na jakie spotkanie? Z kim? To zostało mi ujawnione po długich i zróżnicowanych torturach kilka godzin wcześniej. W nocy. Magda resztką sił oznajmiła: idziemy gotować z lokalesem.



Dojechaliśmy „tylko” 10 minut spóźnieni. Na rogu stała ONA. Tylko dlaczego na rogu dość ruchliwej ulicy w Tokio? Na rogu, bo jak się okazuje tutaj każdy stoi na rogu jak ma kogoś odebrać z metra, bo każdy mieszka nie dalej niż 5 minut od niego (rozumiem, że zna wszystkie wyjścia i wie jak najszybciej się z niego ewakuować). Okolica dość szara. Ale to jakaś taka elegancka tokijska szarość. To nie jest brud, to bardziej minimalizm, który zachęca do lepszego kontrolowania kolorów wokół siebie. Przydałoby się takie podejście do architektury w Polsce. Wchodzimy do domu, butki zdejmujemy, dostajemy kapcie i fartuszki do gotowania. Jesteśmy w mieszkaniu prywatnym, gdzie Mari przyjmuje gości z całego świata na 2-3h lekcje. Chyba ktoś na tripadvisorze napisał nawet, że bardziej są to rozmowy o gotowaniu niż zgłębianie samej techniki. I jakiś element prawdy w tym był. Bo głównie gadaliśmy. A to o tym, że mieszkała z mężem w Chinach; że mąż handluje surowcami naturalnymi; że z wykształcenia jest pielęgniarką, ale patrzenie na ból ludzi jest dla nie za bardzo stresujące; że lubi piec; że jest z północnej części Japonii etc…


A z gotowania to w sumie najważniejsze było, że to wszystko co upichciliśmy razem zjedliśmy. Danie główne to był kurczak teryaki. U nas sos teryaki kupujemy, a Marie pokazała jak go samemu zrobić. Co ciekawe nie zaproponowała nam piersi z kurczaka, bo suche (i pewne drogie tutaj) ale nogi bez kości… wszystko bez oleju… ale nadmiar topiącego się tłuszczu zbierała półmetrowymi pałeczkami do gotowania przy pomocy ręcznika papierowego. To chyba jedyna technika, którą zapamiętam. Domowa zupa miso..smaczna i bardzo delikatna. Dodatkowo Mari zjadła coś co my tylko spróbowaliśmy…natoo. Powinienem napisać śmierdzące natoo – bo było to naprawdę śmierdzące. To odpowiednio sfermentowane fasole soi wraz z odpowiednimi przyprawami, które rozbełtała, tym samym tworząc ciągnącą się zawiesinę. Wyglądało świetnie, ale cuchnęło obrzydliwie.  Sałatka z ogórka niestety nie przebiła tej wymyślnej, robionej przez Magdusię… Gadaliśmy, gadaliśmy… pani dostała od nas torcik wedlowski… a my ręcznie robione ręczniczki z jej wesela… No i git;). To co zapamiętam z tego mieszkania, to będzie jego rozmiar. Może 30m2 – to byłoby jeszcze OK, sprawa normalna. Ale to, że w tym mieszkaniu było, jak na 2 osoby tak niewiele rzeczy, mebli, sprzętów. A co ja się dziwię? Mąż wychodzi o 7:00 rano, wraca o 22:00 … czego im potrzeba? Miejsca na zrobienie bento (i to nie za dużo, bo sobie odłożyła część naszego przygotowanego jedzenia…) – to było… i łóżka…też było za niewielkim przepierzeniem. Mikroskopijna łazienka też. No i przebój, zwany dzisiaj git-em… wbudowana w toaletę umywalka, która była uruchamiana po spuszczeniu wody. Taka eco. Najpierw myjesz ręce, a woda spływa do muszli…(sory za kolejny watek toaletowy)




Wpadliśmy na najsławniejszy targ rybny na świecie – tsukiji. Nie byliśmy tam o 05:00 na aukcjach tuńczyka, bo może to zobaczyć tylko 120 osób, trzeba to zarezerwować, nie ma jak dojechać rano etc… Magdusia to już widziała, więc teraz wpadliśmy pooglądać tzw. zewnętrzny rynek dostępny dla zwykłych, głównie japońskich śmiertelników. Wiele lat temu oglądałem jeden z programów na Travel-u gdzie gospodarz kupował noże do ryb tam właśnie ostrzone. Wybór niesamowity od takich kilkucentymetrowych do prawie maczet. Jakbym taki sobie kupił i wsiadł do metra to chyba by mnie od razu namierzyli. Zrezygnowałem, ale zamiast tego kupiłem sobie coś, co będę używać często – szczypce do ości. Profesjonalne. Japońskie;) Jak teraz dorwę jakąś ość to nie ręczę za siebie. Jeszcze tylko jakiś zaprzyjaźniony kucharz poprawi moje techniki oprawiania ryb to będzie git;). Magdusia zaliczyła sushi na targu…z dwóch tuńczyka o 2 różnych jakościach. Żeby zobaczyć różnicę, to chyba potrzebowałbym lupy. Pan, po japońsku oczywiście, wytłumaczył na co trzeba patrzeć wybierając tuńczyka, ale my chyba nie zrozumiałem. Ja jak widzę tuńczyka to go po prostu jem…






Ludzie w Tokio spragnieni są kultury. I to też jest git! Po raz kolejny staliśmy w kolejce do muzeum. Tym razem wybraliśmy muzeum design w Midtown. Motto przewodnie wystawy (o dźwięczny tytule Ah! Po japońsku) dotyczy tego, że design nas otacza i jest we wszystkim. Nawet sobie z tego nie zdajemy sprawy gdzie jest i jaki na nas ma wpływ. Setki ludzi, a wśród nich my kłębiły się najpierw w sali z prezentacjami audiowizualnymi. Było czadowo i gitowo;) Cztery ogromne ściany wypełnione dźwiękiem, obrazem całkowicie zawładnęły naszym umysłem, oczami, uszami...numery, obrazy, fragmenty programów bombardowały z każdej strony. W innej ogromnej sali setki (może nawet tysiące ludzi) mogło doświadczyć 5 tematów: sushi, książki, kształty, pieniądze. Każde z tych tematów zostało rozłożone na części pierwsze … i np. można było zobaczyć z ilu ziarnek ryżu składa się sushi, lub ile warstw farby, podkładu, zabezpieczeń potrzebuje jeden banknot. Chyba najbardziej poruszającą częścią było pokazanie co można kupić za 100 jenów (ok. 3,2 PLN). W innej części Sali można było nauczyć się robić orgiami patrząc na prezentacje na ekranach LCD lub też nauczyć się składanie czegoś… np. pojemników na wina zrobionych ze ściereczek kuchennych. Było git. Dla starych, dla młodych, dla tych co lubią design … i dla tych co nie czują design-u. Czekam na kolejne wystawy i muzea ze sztuką nowoczesną




 
Chyba przekonałem się do Starbucks’a. Szczególnie do tego, który jest wciśnięty pod wsporniki metalowe utrzymujące konstrukcję domu towarowego w którym można kupić ale tez wypożyczyć stare CD i DVD. Dzięki niemu (Starucksowi) mogliśmy poczuć się jak w filmie „Lost in translation”. Siedząc i pijąc kawę przy najsławniejszym przejściu dla pieszych na świecie, gdzie w ciągu dnia przechodzi pewnie ponad 1 milion ludzi, część z nich prześlizgując się do najbardziej trendy domu towarowego 109, poczuliśmy, że jesteśmy w centrum świata. I było git;) Tu jest centrum świata. W Azji.

Posted by Picasa

poniedziałek, 27 maja 2013

Piuska papieska



















Robota Fryzjera i piuska papieska.
To już drugi dzień w Tokio. Mógłbym powiedzieć, że dzień jak co dzień… No ale tak oczywiście nie było. Zaczęło się od śniadania. Poprzedniego dnia nie daliśmy rady zostać ugoszczonymi przez hotel na śniadaniu, bo zaspaliśmy na 10:30 (ten dziadowski jet leg), ale dzisiaj full japoński wypas. No nie ma nic milszego jak z rana poczuć się jak w japońskiej knajpie i zajadać się smażoną wołowiną, ryżem okraszonym sfermentowaną soją, kiszonkami, kapustą etc. Mnie to przez gardło o 08:00 nie przechodzi, ale mając młodą żonę, która tym samy ma młody i oporny żołądek, mogłem przyglądać się temu jak Magdusi to smakuje. Brakowało tylko w jej śniadaniu surowego jajka, które tutaj jest notorycznie do wszystkiego dodawane. Ja zadowoliłem się bardziej zachodnim, cudownym śniadaniem, czyli smażonymi kiełbaskami wraz z frytkami… i ketchupem.

Zaraz o „wypasie” wyruszyliśmy w miasto. Kilka sklepów z elektroniką, gdzie personel wpadł w popłoch, że o coś pytamy, spacer po Shinjukju i szybki wypad na 45 piętro. Jak sobie nie oglądniemy panoramy miasta w dzień z 45 piętra budynku rządowego,  to jesteśmy nieszczęśliwi. Lekkie zachmurzenie, a może smog. Widok mógłby zapierać dech, ale czekamy na oglądanie wieczorem… to może być ciekawsze.
Jest południe. Magdusia narzeka, że wyglądam jak Tom Hanks w Cast Away. Czy ona nie pamięta, że Cast Away, dotyczyło FedExu… a ja sto lat robiłem na innej poczcie. Miałem wrażenie, że jej komentarze nie dotyczyły także mojej smukłej i umięśnionej sylwetki. Kilka razy przecież dała do zrozumienie, że moje mięśnie mogłyby być lepiej rozwinięte. Aha, to chyba jednak chodzi jej o zarost. Ja się przecież dzisiaj ogoliłem! Aaaa, to chodziło jej o koszmary wokół mojego czubka głowy. No bo na czubku to tylko została piuska papieska. Poddałem, się, podjęłam dyskusję o fryzjerze. Ale jak to: ja w Tokio, najdroższym mieście na świecie mam iść do fryzjera. Przechodząc koło kilku salonów próbowałem zniechęcić nas oboje do tego pomysłu. Proste ścięcie 150USD, no jak gorsza ulica to może 130USD. „Ja nie wydam takiej kasy na resztki, tego co tam mam” wywrzeszczałem na środku ulicy, obok 7Eleven. Jak tak się zaperzyłem… kilka razy obróciłem się wokół swojej osi i kątem oka zobaczyłem „Charm Hair” Salon. Szkoda, że nie saloon, bo przynajmniej mógłbym się tam napić. Możecie sobie wyobrazić, że ceny były tam raczej jak w Polsce, bo był na 7 piętrze. Po drodze jadąc windą minęliśmy na jednym z nich sklep z płytami, na innym sklep z komiksami, potem salon masażu…etc. Nie dało się uciec winda była 3 osobowa, a w niej oprócz nas grupy duży Japończyk blokujący wyjście.

Wpadliśmy do „Charm Hair”. Moje włosy są naprawdę czarujące i warte zachodu przez kwalifikowanego stylistę z Tokio. Salon miał pewnie 60m2. A tam nieźle wystylizowani fryzjerzy, nie tylko ze względu na to czym się zajmowali z zawodu . Pewnie ze 6, ich tam było. Jak weszliśmy to się lekko nas przestraszyli. A my ich. Nie było odwrotu winda odjechała. Gruby Japończyk stał w przejściu. Fryzjerzy, ci dalej od drzwi zaczęli się skupiać na klientkach i klientach, a ci bliżej z jakiegoś powodu uciekli na zaplecze. Został ON. Potencjalny oprawca. Fryzjer z maską. Nie należy go mylić z Zorro. Ten MÓJ fryzjer miał maskę, która ma go chronić przed zarazkami. I pewnie kontaktami z Europejczykami. Próbowaliśmy najpierw ustalić cenę. Pan coś tam mamrotał, kłaniając się przy tym nisko i spuszczając wzrok, więc w ogóle nie jarzyliśmy co do nas mówi. Uśmiechał się chyba (bo mu się tam maseczka lekko wtedy zsuwała), kłaniał się kolejne pięć razy i mówił spokojnie ale z drżącymi rękoma jaka jest cena. Po japońsku. Zrozumiałem tylko, że inna jest z myciem i inna jest bez mycia. Raz się żyje! Nie każdy ma ochotę na „ostre cięcie tutaj”.
Siadłem na fotelu. Powiedziałem do niego „na bóstwo proszę”, a on zamiast powiedzieć do mnie OK przytargał 3 różne katalogi z fryzurami. Męskimi oczywiście. O dziwo modele nie mieli więcej niż 16 lat, tak więc przygotowywałem się na najgorsze. Wygląda na to, że w Tokio, jak ktoś ma 48 to do tego fryzjera akurat nie chodzi. Panowie mieli dość oryginalne fryzury. Razem z NIM rozważaliśmy: na irokeza (to u nas byłoby rodzinne), z lekkim tatuażem, na kolegę z NRD, na Davida Hasselhoffa i na Beckhama. Ta ostatnia najbardziej mi się podobała, ale pan dość długo upierał się na „Hotel Tokio”. Podejrzewam, że w jego w  cenie był także silny makijaż. A tego to ja nie planowałem. Najbardziej podobały mi się fryzury takie a la Bradley Cooper, ale ostatecznie stwierdziliśmy wszyscy (ON, Magda i ja), że chyba nieco mi brakuje – długości włosów.

Pan był w kapeluszu i maseczką na ustach, którą sobie poprawił jeszcze raz, bojąc się jakiejś zarazy ode mnie. Pchnął mnie stanowczo na siedzenie, obrócił o 180 stopni. Obejrzał z prawej i z lewej strony, pokazał inny obrazek – chłopca blondyna i powiedział OK. No OK., ale jak ja mam być do niego podobny. Czekałem tylko, że w tej cenie, co to jej nie znaliśmy dostanę także farbę;) Pan założył skórzany pas, jak cieśle, z narzędziami i rachu ciachu zaczął ciąć. Coś tam sobie gadał, niby ze mną konsultował. Rzeźbił i rzeźbił. A to nożyczkami a to maszynką. Trochę z prawej, trochę z lewej. Nie uszczknął nic z mojej modnej długiej grzywki a la Zenek ze Złotopolskich. Razem z kolegą konsultował obszary wokół piuski. Obaj się przyglądali, może nawet mieli propozycję treski.  Ciach, ciach … i sprawa załatwiona. Pan próbował mnie jeszcze zmusić do poddania się myciu włosów, ale delikatnie odmówiłem. Trwałoby to chyba wieczność. Jeszcze tylko 7 pokłonów i mogliśmy wyjść. Nawet zadowoleni. Ale czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć: jak to jest, że fryzjer w centrum Tokio jest w cenie fryzjera z Klif-u? Czegoś tutaj nie rozumiem. Tym bardziej, że wyglądało to bardzo podobnie? Tylko jakby inny świat. Centrum świata?!!!
A propos centrum świata. Wylądowaliśmy przecież w stolicy sztuki nowoczesnej. Wieczorem wybraliśmy się na tutejszy absolutny hit. Wystawę, która jest w Mori Art Museum w niezwykle eleganckiej dzielnicy Rappongi. Było czadowo! Tytuł całego przedsięwzięcia to LOVE. Były więc kultowe dzieła: Najświętsze serce  Jeffa Koonsa – ponad 3,5m wielości serce w kształcie czekoladki, olej z napisem Love – czerwony na zielonym tle, obrazy Chagala, Fridy Kahlo.. i mnóstwo innych. Wideoprezentacje dot. miłości, instalacje –chyba najbardziej czadowa to ta Kusamy Yayoi w postaci balonów w kropki umieszczonych w sali z lustrami. Yayoi sama umieściła się w szpitalu psychiatrycznym kilkanaście lat temu…ale talent ma niezwykły. Nie zabrakło wirtualnej postaci Hatsune Miku stworzonej przez Yamaha, jako obraz towarzyszący syntezatorom śpiewu. Gdybym ja wiedział, że będziemy w takim miejscu to jednak zdecydowałbym się przynajmniej na irokeza. A tak to jestem obcięty na papieża…
Posted by Picasa