poniedziałek, 27 maja 2013

Piuska papieska



















Robota Fryzjera i piuska papieska.
To już drugi dzień w Tokio. Mógłbym powiedzieć, że dzień jak co dzień… No ale tak oczywiście nie było. Zaczęło się od śniadania. Poprzedniego dnia nie daliśmy rady zostać ugoszczonymi przez hotel na śniadaniu, bo zaspaliśmy na 10:30 (ten dziadowski jet leg), ale dzisiaj full japoński wypas. No nie ma nic milszego jak z rana poczuć się jak w japońskiej knajpie i zajadać się smażoną wołowiną, ryżem okraszonym sfermentowaną soją, kiszonkami, kapustą etc. Mnie to przez gardło o 08:00 nie przechodzi, ale mając młodą żonę, która tym samy ma młody i oporny żołądek, mogłem przyglądać się temu jak Magdusi to smakuje. Brakowało tylko w jej śniadaniu surowego jajka, które tutaj jest notorycznie do wszystkiego dodawane. Ja zadowoliłem się bardziej zachodnim, cudownym śniadaniem, czyli smażonymi kiełbaskami wraz z frytkami… i ketchupem.

Zaraz o „wypasie” wyruszyliśmy w miasto. Kilka sklepów z elektroniką, gdzie personel wpadł w popłoch, że o coś pytamy, spacer po Shinjukju i szybki wypad na 45 piętro. Jak sobie nie oglądniemy panoramy miasta w dzień z 45 piętra budynku rządowego,  to jesteśmy nieszczęśliwi. Lekkie zachmurzenie, a może smog. Widok mógłby zapierać dech, ale czekamy na oglądanie wieczorem… to może być ciekawsze.
Jest południe. Magdusia narzeka, że wyglądam jak Tom Hanks w Cast Away. Czy ona nie pamięta, że Cast Away, dotyczyło FedExu… a ja sto lat robiłem na innej poczcie. Miałem wrażenie, że jej komentarze nie dotyczyły także mojej smukłej i umięśnionej sylwetki. Kilka razy przecież dała do zrozumienie, że moje mięśnie mogłyby być lepiej rozwinięte. Aha, to chyba jednak chodzi jej o zarost. Ja się przecież dzisiaj ogoliłem! Aaaa, to chodziło jej o koszmary wokół mojego czubka głowy. No bo na czubku to tylko została piuska papieska. Poddałem, się, podjęłam dyskusję o fryzjerze. Ale jak to: ja w Tokio, najdroższym mieście na świecie mam iść do fryzjera. Przechodząc koło kilku salonów próbowałem zniechęcić nas oboje do tego pomysłu. Proste ścięcie 150USD, no jak gorsza ulica to może 130USD. „Ja nie wydam takiej kasy na resztki, tego co tam mam” wywrzeszczałem na środku ulicy, obok 7Eleven. Jak tak się zaperzyłem… kilka razy obróciłem się wokół swojej osi i kątem oka zobaczyłem „Charm Hair” Salon. Szkoda, że nie saloon, bo przynajmniej mógłbym się tam napić. Możecie sobie wyobrazić, że ceny były tam raczej jak w Polsce, bo był na 7 piętrze. Po drodze jadąc windą minęliśmy na jednym z nich sklep z płytami, na innym sklep z komiksami, potem salon masażu…etc. Nie dało się uciec winda była 3 osobowa, a w niej oprócz nas grupy duży Japończyk blokujący wyjście.

Wpadliśmy do „Charm Hair”. Moje włosy są naprawdę czarujące i warte zachodu przez kwalifikowanego stylistę z Tokio. Salon miał pewnie 60m2. A tam nieźle wystylizowani fryzjerzy, nie tylko ze względu na to czym się zajmowali z zawodu . Pewnie ze 6, ich tam było. Jak weszliśmy to się lekko nas przestraszyli. A my ich. Nie było odwrotu winda odjechała. Gruby Japończyk stał w przejściu. Fryzjerzy, ci dalej od drzwi zaczęli się skupiać na klientkach i klientach, a ci bliżej z jakiegoś powodu uciekli na zaplecze. Został ON. Potencjalny oprawca. Fryzjer z maską. Nie należy go mylić z Zorro. Ten MÓJ fryzjer miał maskę, która ma go chronić przed zarazkami. I pewnie kontaktami z Europejczykami. Próbowaliśmy najpierw ustalić cenę. Pan coś tam mamrotał, kłaniając się przy tym nisko i spuszczając wzrok, więc w ogóle nie jarzyliśmy co do nas mówi. Uśmiechał się chyba (bo mu się tam maseczka lekko wtedy zsuwała), kłaniał się kolejne pięć razy i mówił spokojnie ale z drżącymi rękoma jaka jest cena. Po japońsku. Zrozumiałem tylko, że inna jest z myciem i inna jest bez mycia. Raz się żyje! Nie każdy ma ochotę na „ostre cięcie tutaj”.
Siadłem na fotelu. Powiedziałem do niego „na bóstwo proszę”, a on zamiast powiedzieć do mnie OK przytargał 3 różne katalogi z fryzurami. Męskimi oczywiście. O dziwo modele nie mieli więcej niż 16 lat, tak więc przygotowywałem się na najgorsze. Wygląda na to, że w Tokio, jak ktoś ma 48 to do tego fryzjera akurat nie chodzi. Panowie mieli dość oryginalne fryzury. Razem z NIM rozważaliśmy: na irokeza (to u nas byłoby rodzinne), z lekkim tatuażem, na kolegę z NRD, na Davida Hasselhoffa i na Beckhama. Ta ostatnia najbardziej mi się podobała, ale pan dość długo upierał się na „Hotel Tokio”. Podejrzewam, że w jego w  cenie był także silny makijaż. A tego to ja nie planowałem. Najbardziej podobały mi się fryzury takie a la Bradley Cooper, ale ostatecznie stwierdziliśmy wszyscy (ON, Magda i ja), że chyba nieco mi brakuje – długości włosów.

Pan był w kapeluszu i maseczką na ustach, którą sobie poprawił jeszcze raz, bojąc się jakiejś zarazy ode mnie. Pchnął mnie stanowczo na siedzenie, obrócił o 180 stopni. Obejrzał z prawej i z lewej strony, pokazał inny obrazek – chłopca blondyna i powiedział OK. No OK., ale jak ja mam być do niego podobny. Czekałem tylko, że w tej cenie, co to jej nie znaliśmy dostanę także farbę;) Pan założył skórzany pas, jak cieśle, z narzędziami i rachu ciachu zaczął ciąć. Coś tam sobie gadał, niby ze mną konsultował. Rzeźbił i rzeźbił. A to nożyczkami a to maszynką. Trochę z prawej, trochę z lewej. Nie uszczknął nic z mojej modnej długiej grzywki a la Zenek ze Złotopolskich. Razem z kolegą konsultował obszary wokół piuski. Obaj się przyglądali, może nawet mieli propozycję treski.  Ciach, ciach … i sprawa załatwiona. Pan próbował mnie jeszcze zmusić do poddania się myciu włosów, ale delikatnie odmówiłem. Trwałoby to chyba wieczność. Jeszcze tylko 7 pokłonów i mogliśmy wyjść. Nawet zadowoleni. Ale czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć: jak to jest, że fryzjer w centrum Tokio jest w cenie fryzjera z Klif-u? Czegoś tutaj nie rozumiem. Tym bardziej, że wyglądało to bardzo podobnie? Tylko jakby inny świat. Centrum świata?!!!
A propos centrum świata. Wylądowaliśmy przecież w stolicy sztuki nowoczesnej. Wieczorem wybraliśmy się na tutejszy absolutny hit. Wystawę, która jest w Mori Art Museum w niezwykle eleganckiej dzielnicy Rappongi. Było czadowo! Tytuł całego przedsięwzięcia to LOVE. Były więc kultowe dzieła: Najświętsze serce  Jeffa Koonsa – ponad 3,5m wielości serce w kształcie czekoladki, olej z napisem Love – czerwony na zielonym tle, obrazy Chagala, Fridy Kahlo.. i mnóstwo innych. Wideoprezentacje dot. miłości, instalacje –chyba najbardziej czadowa to ta Kusamy Yayoi w postaci balonów w kropki umieszczonych w sali z lustrami. Yayoi sama umieściła się w szpitalu psychiatrycznym kilkanaście lat temu…ale talent ma niezwykły. Nie zabrakło wirtualnej postaci Hatsune Miku stworzonej przez Yamaha, jako obraz towarzyszący syntezatorom śpiewu. Gdybym ja wiedział, że będziemy w takim miejscu to jednak zdecydowałbym się przynajmniej na irokeza. A tak to jestem obcięty na papieża…
Posted by Picasa