sobota, 1 czerwca 2013

Dupki w Matsumoto



„Maaatsumoooto, Maaatsumoooto, Maaatsumoooto, Maaatsumoooto” wydzierała się na cały dworzec spikerka JR. Czy ktoś z czytelników w ogóle wie gdzie jest Matsumoto? I o co chodzi z tym Matsumoto. Po przyjeździe, jako że podchodzę do naszych podróży dość emocjonalnie byłem załamany. Po takim fajnym dniu w Magome i Tsumago wylądowaliśmy w jakimś tam Matsumoto o współrzędnych (dla bardzo zainteresowanych) 36°14′N 137°58′E. Dowiedziałem się od żony, że mamy tutaj być 24h i głównie ze względu na cudowną okolicę i onseny, czyli ciepłe źródła. Żona zapomniała tylko dodać, że żeby dojechać do jakiegoś tam źródła to trzeba wynająć samochód. Na szczęście tutaj w Japonii wszystko jest dla ludzi, pomyślałem. Hotele usytuowane są TYLKO wokół dworców kolejowych, wokół których toczy się życie, ulice z restauracjami są też bardzo blisko. A najlepsze knajpy są albo na dworcach albo tuż obok nich. Jak sobie pomyślę o restauracji np. na stacji kolejowej Warszawa Zachodnia, gdzie bywam od czasu do czasu – to właściwie od razu wraca temat toalety…

Do rzeczy. No to idę ja naprzeciwko naszego hotelu do wypożyczalni samochodów. Nissan niestety. Mazda była 2 ulice dalej, nie chciało mi się. Idę i co widzę. Znów człowiek w masce. A właściwie ludzie w maskach. Cała dwuosobowa załoga wypożyczalni powitała mnie licznymi niskim pokłonami (że ich te kręgosłupy nie bolą). Lekko przerazili się moją obecnością. Na ratunek zawołali 3 faceta, jak się okazało kierownika, też w masce. Miałem przez chwilę podejrzenia, że może wszyscy uczuleni są np. na opary oleju lub jakiś specyficzny zapach smaru do Nissana. Nie znam się, nie orientuję się. Załoga próbowała ze mną rozmawiać po japońsku, ale się nie dało. Ale byli przygotowani na wizytę gościa. Mieli całe 3 strony dialogu po japońsku napisanego także po angielsku. Tak więc pani coś mówiła po japońsku, pokazywała na kartce to zdanie, a ja czytałem sobie po angielsku o co tam chciała mie pani zapytać. Skończyło się po 77 minutach na niczym, bo pani z call Centre, która była cudowną dziewczyną o znanym imieniu Yoko (Ono, tak się przedstawiła)  oznajmiła mi, że mam za słabe papiery i europejczykom to w sumie nie wynajmują samochodów. Dupa, pomyślałem. Temat wrócił następnego dnia. W innym kontekście.





Ranek to wizyta w zamku, przez niektórych nazywanym zamkiem kruków, ze względu na czarny/szary kolor desek. Kilka razy wspieliśmy się w górę, kilka razy walnęliśmy głowami o beleczki z XVII wieku. Pstryk, pstryk i atrakcja załatwiona. Po zamku pełna załamka pomyślałem dalej. Deszcz, chmury. Gdzie tu jaki onsen na tym odludziu. I tak w zamyśleniu, jak w wierszu Broniewskiego (patrona mojej szkoły) „ze spuszczoną głową powoli idzie żołnierz z niemieckiej niewoli” szedłem powłóczając  szczególnie nadwyrężoną lewą nogą. I nagle. Śmig. Jeden autobus. Potem śmig. Drugi autobus w jakieś takie dziwne czerwone kropki. Kropki czerwone, pomyślałem. Eureka! Kropki czerwone to przecież Yoyoi Kusama. Yoyoi Kusama, ta sama, która nas (pewnie mnie bardziej) olśniła w Tokio.







Wpadliśmy do muzeum sztuki nowoczesnej. I znów się zakochałem (oczywiście bez wzajemności, platonicznie). No jak się nie można zakochać w tej ekscentrycznej artystce (rocznik 1929), wyklętej w Japonii w latach 60/70 za swoje antywojenne wypowiedzi, a teraz tutaj uwielbianej? Dla Yoyoi wybudowano muzeum… bo Yoyoi urodziła się właśnie w Matsumoto… i tutaj zaczęła tworzyć swoje ekscentryczne dzieła jako formę terapii. Terapii związanej z jej zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi objawiającymi się w licznych natręctwach. Ale dzięki temu powstają – bo nadal tworzy – dzieła genialne min. tzw. dynie. Oberwało mi się kilka razy od Magdusi, że robię zdjęcia nielegalnie. Powiem szczerze, że ubolewam z tego powodu, ale przynajmniej, jakby mnie nakryli lub zaaresztowali liczni strażnicy muzealni to powiedział bym im, że to jest jedno z moich natręctw. Liczyłbym na łagodny wymiar kary. A te kropki na autobusach to hołd dla Yoyoi. Tak samo jak wymalowane automaty coca-coli, ławki i kilka innych miejsc w mieście.







Okazało się, że Matsumoto znane jest także, z największej na świecie uprawy chrzanu wasali, ale też  soba, czyli cienkiego brązowo-szarego makaronu z mąki gryczanej jedzonego zarówno na zimno jak i na ciepło. Spróbowaliśmy, jesteśmy zauroczeni i dziwmy się, dlaczego nikt nie wpadł na pomysł aby otworzyć bary z soba. Tym bardziej, że jest to prosta sprawa…woda mąka i dodatki;)










Co za dzień! Super, pomyślałem. Zupełnie inaczej niż kilka, kilkanaście godzin wcześniej. Nabraliśmy mnóstwo energii i postanowiliśmy pojechać do jednego z najlepszych onsesn-ów w Japonii – autobusem. No jednak się nie dało, bo mimo tego, że onseny działają do 2:00 nad ranem to nie tak łatwo dojechać tam transportem publicznym. Poradzono nam onsen w Matsumoto. Ot tak 5 minut od hotelu.
Jak to jest 5 minut od hotelu, to ja jestem Fidel Castro, pomyślałem. W strugach deszczu, kompletnie przemoczeni i zziębnięci, mocno zdesperowani dotarliśmy na parking centrum handlowego. Gdzie tu onsen, cholera jasna, też pomyślałem. No był. Po środku parkingu. Między „amusement Centre”, fitnessem, wjazdem do shopping Centre i restauracją. Będzie super, zagadałem do żonki. Całe szczęście, że znaliśmy procedury zachowania w onesen-ie (przynajmnie takie podstawowe), bo byłaby straszna wtopa. Procedury wiszą wszędzie dokładnie opisane. Jedyny problem był w tym, że akurat w tej łaźni publicznej (bardziej niż w onsesnie) były napisane po japońsku i chińsku. Ale możecie być z nas dumni. Daliśmy radę.

Kupiliśmy bileciki. I każde z nas udało się w swoją stronę. Ja do męskiej, żonka do damskiej. Tam, oddaliśmy nasze kapcie, schowaliśmy wartościowe rzeczy do szafki, pobraliśmy kluczyki i przeszliśmy do salek w których były kosze wiklinowe. Nastąpiła szybka akcja „majty w dół”. Przy kilkudziesięciu szafkach stało kilkunastu facetów w tej samej, lekko na początku traumatycznej sytuacji, w której należało pozbyć się całkowicie odzienia, zabrać ręczniczek wielkości mniejszej niż karta A4 i przejść do następnego pomieszczenia. Myjni. Tak też zrobiłem. Pewnie to samo, co moja żonka zauważyła, jak weszła do tej myjni, zobaczyłem ponad 22 męskie dupki. Magda pewnie damskie. Ustaliliśmy po krótkiej debacie po wyjściu, że męskie chyba były lepsze. Damskie potrzebowały w przeważającej liczbie poprawek chirurgicznych podobnych do tych, które stosują siostry Kardashianki wkładając sobie implanty w pośladki. W myjni przechodziłem ceremonię samodzielnego umycia się. Każdy z tych, co ma te dupki, miał przydzielone oddzielne stanowisko. Wszyscy siedzieli albo obok siebie, albo tyłem, tak więc raczej niezręcznych sytuacji nie było. Wiaderko do siedzenia na nim, miska do oblewania się woda, lustro stanowiły wyposażenie pełnego stanowiska. Na każdym obowiązkowo były wszelkiego rodzaju płyny do mycia, nawet jednorazowe maszynki i żele do golenia. Jak już byłem cały dokładnie umyty to miałem prawo, tak jak mnie stworzył Pan Bóg i Rodzice wejść w ciszy, ale nie skoczyć do jednego z licznych basenów z wodą z gorących źródeł. Powiem szczerze, że było bardzo przyjemnie. Musiałem tylko uważać, żeby tego mikroskopijnego ręczniczka nie zmoczyć i „broń boże” nie zanurzyć resztek mojej wypracowanej przez tokijskiego fryzjera z 7 piętra fryzury, bo by mnie zamordowali. Panowie dość swobodnie paradowali po całym przybytku zmieniając co chwila baseny, baseniki, sauny. Na koniec prawie każdy lądował na świeżym powietrzu w typowych wannach, z tym, że cedrowych i o długości 120-130 cm. Widok był lekko surrealistyczny, bo z każdej z nich wystawała tylko głowa i spuszczone nogi. Przy czym większość z współtowarzyszy, tak się rozluźniała, że zapominała o otaczającym ich świecie i zasypiała z otwartymi ustami, często chrapiąc. Wyglądało to tak jakby przez łaźnię przeszedł seryjny morderca i trupy pozostawił w kadziach. My też (wiem to z relacji żonki) odpłynęliśmy – zaznaliśmy pełnego relaksu. Co to znaczy powrót do natury. Ale może nie warto idealizować.

W Matsumoto na pewno są inne dupki. Też. Jak na całym świecie






Posted by Picasa